19 grudnia
2013
Pracownia Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”

Zdjęcie: London looks/Flickr.

Marta Siciarek: Kiedy w Sopocie pojawił się w 2011r. budżet obywatelski, to było wydarzenie. Jednocześnie już na etapie rozmów o procedurze i kształcie budżetu w gronie osób związanych z Sopocką Inicjatywą wiedziałam, że dla mnie budżet będzie miał sens wtedy, kiedy będą mogły do niego sięgnąć osoby, którym dostępu do różnych dóbr najbardziej brakuje, znajdujące się poza głównym nurtem ‘bogatego sopockiego życia’. W związku z tym odbyłam kilka spotkań prezentujących ideę budżetu obywatelskiego: w Caritasie, z koordynatorką projektu dla młodzieży, która ‘wypadła’ z systemu edukacji, z dyrektorką Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej i na koniec z kolegą z liceum, który też pracuje w MOPS. W Caritasie, gdzie zaproponowałam nieodpłatne przeprowadzenie spotkania-warsztatu dla młodzieży (celem diagnozy potrzeb i wymyślenia pomysłów do budżetu), usłyszałam, że młodzież na pewno takich pomysłów nie będzie miała i odmówiono mi spotkania z nią. W MOPS-ie było dużo lepiej, dyrektorka sama zaczęła sypać pomysłami z rękawa. Ale przecież idea budżetu polega na tym, by zainteresowani/e sami napisali coś dla siebie. Kolega z MOPS-u dał mi z kolei kilka kontaktów do swoich znajomych i tym sposobem trafiłam do domu św. Brata Alberta, gdzie mieszkał Krzysiek.

Krzysztof Iwanow: Tak było. Kiedy Marta skontaktowała się ze mną, byłem zdziwiony i nie była dla mnie jasna jej rola w tym wszystkim. Na początku rozmawiało nam się dziwnie, ale krótko – dość szybko nawiązaliśmy kontakt. O budżecie obywatelskim słyszałem wcześniej, ale nawet nie pomyślałem, by składać projekt. W miarę rozmawiania zaczęło mi się to klarować, że to może być dobry pomysł. Że istnieje grupa, która jest zainteresowana. Rozmawiałem w stołówce o tym pomyśle i zaczęła kiełkować idea, żeby jakiś projekt złożyć.

MS: Jasne, że czułam się trochę nieswojo, kiedy tam przyjechałam. Domu pilnował wielki groźny pies, w środku sami mężczyźni, Krzysiek dzielił wtedy pokój z innym bezdomnym. W jednym pokoju musiały się zmieścić dwie kanapy, stół, komputer i cały ‘dobytek’, co było dla mnie wejściem w ich prywatność, i – co tu dużo mówić – świat jakiejś biedy, życiowego niepowodzenia, czegoś takiego.

KI: Pomysł Marty spodobał mi się. Od pewnego czasu działałem w Forum Wychodzenia z Bezdomności, byłem zainteresowany projektami społecznymi, zmianą położenia mojego i innych bezdomnych. Osoby z tzw. ‘grup wykluczanych’ mają bardzo wiele potrzeb, czasem podstawowych: dachu nad głową, posiadania miejsca do spotkań, skąd nie będą wypraszani, dostępu do wszelakich informacji - wiedzy o świecie, możliwości pomocy…

MS: Wymyślanie nie szło zbyt gładko. Generalnie uważam, że życie w mieście – w takiej formie, jak współczesna – polega na separacji od miejskich spraw, braku wiedzy o mieście, procesach decyzyjnych, poczucia odpowiedzialności, wymyślania rozwiązań. To dotyczy wszystkich grup społecznych, choć oczywiście niektórych bardziej. Część z nas jest reprezentowanych przez miejskie ‘władze’ – bo mają podobne potrzeby, podobny status, podobne myślenie. Ale jako ogół jesteśmy trzymani z dala od poczucia współodpowiedzialności za kształt miejsca, w którym żyjemy. Dlatego takie ‘ni stąd, ni zowąd’ wymyślanie projektu, które ma się stać odpowiedzią na pytanie ‘czego potrzebuję?’ to żmudna praca. Bo pytanie ‘czego potrzebuję?’ samo w sobie jest wielkie i nie zadawane (‘kogo niby to obchodzi?’).

KI: Wymyślanie projektu nie było łatwe. Prezydent miasta mówił wiele razy, że psujemy mu wizerunek miasta. Miałem obawy, że nastawienie do osób bezdomnych sprawi, że władze miasta będą chciały storpedować projekt…

MS: A więc ta sytuacja, typu: „O, mamy tu nagle w mieście 4 miliony do wydania, możecie złożyć taki projekt, jaki wam się podoba” potrafi przerosnąć. Większość składanych projektów dotyczy remontów – ludziom ciężko jest wzbić się ponad myślenie o wydaniu pieniędzy na tego typu projekty. Spotykaliśmy się z Krzyśkiem kilka razy, zastanawiając się, jaki projekt złożyć. Czasem w spotkaniach towarzyszył nam jeszcze Marek, który, pamiętając czasy swojej świetności, chciał się porwać na coś dużego i wnoszącego jakąś usługę w miejską przestrzeń (przewodnicy po Sopocie, sprzątanie liści przez bezdomnych), co byłoby dość trudne z perspektywy formalnej realizacji projektu. A więc spotkania mijały na dość utopijnych wizjach, a termin składania projektu nieubłaganie się zbliżał.

KI: Nie było łatwo coś wymyślić. Ale byłem kiedyś w Kopenhadze i widziałem świetlicę takiego typu, dla bezdomnych…

MS: Któregoś dnia rozmawialiśmy przez telefon i Krzysiek powiedział, że ma pomysł. Spotkaliśmy się i mi o nim opowiedział: powstanie świetlicy dziennego pobytu dla bezdomnych. Nie noclegowni, która jest dużym przedsięwzięciem, ale świetlicy, żeby, jak to mówił Krzysiek, cytując Prezydenta Miasta: „bezdomni nie błąkali się po ulicach i nie psuli wizerunku miasta”. Chyba w tej naszej współpracy byłam głosem ‘większości’, weryfikującym szanse powodzenia projektu w głosowaniu - to, czy przypadnie sopocianom/kom do gustu. Stanęło na świetlicy. Miała tam być herbata i skrzynka pocztowa, by do bezdomnego można było przysłać list, miejsce, by na spokojnie spędzić dzień.

KI: Chciałem też, żeby to było miejsce jakiejś aktywizacji, dostępu do informacji, np. o opiece lekarskiej.

MS: Pisząc projekt niepotrzebnie zrobiliśmy jakiś taki płaczliwy wstęp, nie pamiętam dokładnie, ale chodziło o pokazanie, że nawróceni bezdomni chcą się odbić od dna i zarządzanie świetlicą będzie sposobem na to. Trzeba było pisać po prostu, że świetlica musi być i się należy, i tyle. A nie próbować jakoś podejść ludzi, jakby rozumu, czy jakiejś takiej podstawowej wrażliwości nie mieli. Chyba trochę w nich nie wierzyliśmy.

KI: Ja myślę, że taki wstęp był fajny i potrzebny. Ludzie „spoza” mają zupełnie inne, negatywne przeświadczenie o naszej sytuacji. I takie naświetlenie problemu mogło dużo dać. W końcu zdobyliśmy około sześciuset głosów! Ale trzeba tu dodać, że władze miasta, tak jak przypuszczałem, chciały zamieść projekt pod dywan. Złożyliśmy projekt i w czasie konsultacji projektów dowiedzieliśmy się, że na spisie projektów brakuje naszego. Zrobiliśmy awanturę szefowi komisji ds. budżetu obywatelskiego, który wziął numery do nas i obiecał sprawę wyjaśnić. W międzyczasie zadzwonił do mnie wiceprezydent miasta, prosząc o odstąpienie od tego projektu, w zamian za obietnicę, że taka świetlica powstanie w planowanym centrum integracji społecznej, które jest obecnie realizowane. Początkowo się zgodziłem, wziął mnie z zaskoczenia. Potem przegadaliśmy sprawę z Martą i Marcinem Gerwinem z Sopockiej Inicjatywy i doszliśmy do wniosku, że nie możemy się zgodzić na coś takiego: raz, że władze miasta próbują cenzurować projekty, a dwa, że świetlica miała być miejscem neutralnym i pozainstytucjonalnym. Poszliśmy więc na posiedzenie komisji rady miasta, z bojowym nastawieniem. Znów awantura. Obiecali, że nasz projekt będzie włączony, ale ponieważ ulotki były już wydrukowane, będzie do nich dołączony na dodatkowej karteczce. I tak się stało.

MS: Projekt zdobył bardzo dużo głosów, ale pieniądze się wyczerpały na projekty ocenione wyżej.

KI: Ale my nie odpuścimy, będziemy dalej składać ten projekt. Poparcie sześciuset osób zobowiązuje. Kiedyś, na początku, choć sprawy miasta były dla mnie ważne i chodziłem na konsultacje, nie czułem możliwości wpływu. Budżet obywatelski do pewnego stopnia to zmienił, choć nasz projekt nie przeszedł. Bez wsparcia i takiego typu współpracy, jak z Martą, ani rusz. Człowiek na ulicy jest na takim etapie, że dba o podstawowe potrzeby i nie starcza energii na nic innego. Impuls od ludzi z zewnątrz powoduje, że widzimy, że jednak można. Trzeba szukać dróg dotarcia do nas, chociaż to nie jest łatwe, grupa jest hermetyczna, ale jak już się dotrze, to wtedy - ho ho ho…. Załóżmy, że człowiek na ulicy się dowie o budżecie, ale brakuje mu podstawowych możliwości: dostępu do komputera, informacji od urzędu miasta, podstaw, żeby z narzędzi partycypacji korzystać. Organizatorzy powinni zadbać, by do różnych ludzi dotrzeć – przecież mają takie możliwości. Jak się stworzy takie warunki, na pewno coś z tego wyniknie.

W każdej grupie są jacyś liderzy, od nich należy zacząć. Są oni w stanie zebrać opinie całej grupy. Piłka jest po stronie urzędu miasta, ale nie może się zjawiać u ciebie ktoś z urzędu, bo zostanie wyśmiany… Powinny się tym zajmować organizacje pozarządowe, niekoniecznie zajmujące się tą problematyką, ale takie, które potrafią rozmawiać z ludźmi. Nie dotyczy to tylko bezdomnych, ale każdej grupy: seniorów, bezrobotnych, rencistów, cudzoziemców. To powinna być dobra praktyka władz miast: pokazać, że sięgnęli po wszelkie możliwości dotarcia do ludzi, bo co to za praca, że się rozwiesi kilka plakatów na mieście? Dla osób wykluczonych to nie jest żadna informacja. Trzeba sięgać do tych wszystkich grup, bo takie osoby jak Marta czy Marcin i tak sobie poradzą, pieniądze powinny trafiać do mniej uprzywilejowanych. Na nasz projekt zagłosowali różni sopocianie, a nie bezdomni, którzy przecież nie mają meldunku i prawa głosu.

Marta Siciarek - NEWW, Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek, Sopocka Inicjatywa Rozwojowa

Krzysztof Iwanow - Pomorskie Forum na Rzecz Wychodzenia z Bezdomności, Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek

Tekst ukazał się na stronie „Partycypacja Obywatelska” na licencji Creative Commons (BY-SA 3.0 PL).


Komentarz