Równo rok temu czułem się naprawdę przybity. Nad Atlantyk nadciągały czarne chmury, niosąc ze sobą groźbę utraty swobód, za które ginęli nasi przodkowie. Wszystko wskazywało na to, że parlamenty po obydwu stronach oceanu utracą zdolność stanowienia prawa w imieniu swoich obywateli na skutek wprowadzenia zadziwiającego traktatu, który miał przyznać korporacjom specjalny przywilej wytaczania procesów rządom. Nie widziałem sposobu na to, by to zatrzymać.
Niemal nikt nie słyszał wówczas o Transatlantyckim Partnerstwie na rzecz Handlu i Inwestycji (TTIP) pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską – poza tymi, którzy po cichu prowadzili negocjacje w jego sprawie. I miałem wrażenie, że nikt o nim nie usłyszy. Nawet nazwa tego partnerstwa zdawała się idealnie dobrana, by zniechęcić społeczeństwo do zainteresowania się nim. Napisałem wówczas o tym z jednego powodu: by móc powiedzieć swoim dzieciom, że nie było tak, że nic nie zrobiłem.
Cały tekst w Dzienniku Opinii.