Nie będziemy mieli prawdziwej demokracji tak długo, jak długo będziemy uważać, że „władze miasta” to burmistrz, prezydent miasta lub radni. Określenia tego używa, w tym kontekście, wielu dziennikarzy, używają go mieszkańcy, a nawet aktywiści zajmujący się demokracją. Kilka dni temu moją uwagę przykuł tytuł artykułu dotyczący sprawy Baru Prasowego w Warszawie: „Władza uznaje racje mieszkańców.” Ojej. Podjęcie, przez zarząd dzielnicy Śródmieście, decyzji o konkursie profilowanym na bar mleczny, to wielki sukces grupy mieszkańców, która zajęła się Barem Prasowym. Co się jednak stało z wartościami demokratycznymi?
Choć demokrację mamy w Polsce, formalnie, od ponad 20 lat, to wciąż jeszcze nie wykształciła się kultura demokracji, na co wskazuje używany język. Po języku widać bowiem, że nadal brakuje świadomości podstawowej kwestii związanej z demokracją - że demokracja to taki ustrój, w którym władzę sprawują zwykli ludzie. Burmistrz, prezydent miasta i radni to nie „władza”, lecz nasi przedstawiciele, których wybieramy po to, by dbali o nasze wspólne dobro. Prezydent i radni nie są również gminą, lecz organami gminy. Gmina bowiem to mieszkańcy (wspólnota samorządowa). Kim zatem są tak naprawdę „władze miasta”? To my, zwykli mieszkańcy - suweren.
Konstytucja jest w tej kwestii całkowicie jednoznaczna - jej czwarty artykuł stanowi: „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.” Podstawy demokratycznego ustroju mamy więc już zagwarantowane. Potrzebna jest jednak jeszcze nasza świadomość, że gdy wybieramy prezydenta, to nie wybieramy króla, który ma nami rządzić. Wybieramy naszego przedstawiciela, którego rolą jest nas reprezentować. Nie jest to jedynie drobna, semantyczna różnica. Jeżeli uważamy, że oddając głos na burmistrza czy prezydenta, wybieramy „władze miasta”, to tym samym oddajemy demokrację na rzecz nieformalnej monarchii elekcyjnej i rezygnujemy z prawdziwej demokracji już w przedbiegach.
I choć bywa tak, że prezydent miasta lub burmistrz myśli, że skoro został wybrany, to teraz on lub ona rządzi, to jest to jednak nieporozumienie. Jako mieszkańcy nie przestajemy być suwerenem tylko dlatego, że odeszliśmy od urny wyborczej. Nie jesteśmy poddanymi prezydenta miasta czy burmistrza. Prezydent i rada miasta nie mają sami z siebie żadnej władzy i decyzje podejmują wyłącznie w naszym imieniu. W demokratycznym ustroju władza należy do mieszkańców, którzy użyczają jej prezydentowi lub radnym, by zajmowali się sprawami, na które sami nie mamy na co dzień czasu.
Ciekawostką jest tutaj także to, że prezydent bywa postrzegany jako „władza” nie tylko przez mieszkańców, lecz również przez radnych. Jeden z gdańskich radnych stwierdził ostatnio w Dzienniku Bałtyckim: „Potrzebna jest konkretna rozmowa. Najlepiej, żeby władze Gdańska spotkały się z nami na posiedzeniu klubu.” Hm, biorąc pod uwagę, że „władze Gdańska” to ponad 432 tys. mieszkańców, to ich spotkanie z klubem radnych może być nieco utrudnione od strony organizacyjnej, bo mogą nie zmieścić się nawet na PGE Arenie. Znamienne jest również to, że radny nie postrzega rady miasta, jako organu decyzyjnego, lecz że postrzega tak prezydenta. Zgodnie z ustawą jednak, to rada miasta jest organem stanowiącym, a prezydent jest jedynie organem wykonawczym, który wprowadza w życie decyzje rady.
Zdarzają się też takie wpadki, jak w wytycznych Fundacji im. Stefana Batorego, która prowadzi jeden z najważniejszych w Polsce programów grantowych na rzecz rozwoju demokracji - „Demokracja w działaniu”. Tymczasem, w dziale poświęconym partycypacji, można przeczytać, że „Wspierane przez nas działania powinny uwzględniać (…) zaangażowanie do współpracy zarówno obywateli, jak i władz.”
Poczucie, że „władze miasta” to mieszkańcy, może być dziś tłumione przez prezydentów lub radnych, którzy chcą skupić władzę w swoim ręku, niczym Gollum, który chciał zatrzymać dla siebie pierścień. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że wraz z udziałem w budżecie partycypacyjnym czy w innych formach demokracji bezpośredniej, mieszkańcy zaczną odkrywać demokrację i zaczną mieć poczucie, że „władza” to oni sami. A wówczas idea demokracji powinna znaleźć swoje odzwierciedlenie w języku.
Szanowny Pan redaktor bawiąc się w inżynierię semantyczna nie dostrzega, iż prezydent miasta i jego ludzi nazywani są „władzami miasta”, gdyż trudno znaleźć powszechnie używany substytut. Taką rolę może pełnić sformułowanie „zarządcy miasta”, lecz termin ten nie jest nigdzie upowszechniany.
Ludzie tak długo będą nazywać prezydenta „władzą” jak długo nie będzie powszechnie używanego substytutu.
Oj, całkowicie się nie zgadzam :) Nie widzę żadnego problemu z tym, by o prezydencie miasta mówić per „prezydent miasta”, a o radnych - „radni”. Żaden substytut nie jest tu potrzebny.